29 listopada 2009

będzie jęcząco

Generalnie nie jęczę. Raczej... Staram się... Ale dzisiaj trochę pojęczę. I wcale nie na temat jak to dużo ludzi w sklepach... Ale też o ludziach...
Otóż byłam dzisiaj w stolicy. Na szkoleniu, a że szkolenie w samym centrum weszłam sobie do empiku, a potem Chmielną do Nowego Światu i do Krakowskiego Przedmieścia, gdzie się zrobiłam głodna nieco, akurat koło Saint Honore. Kupiłam sobie kanapkę z bajgla, drogą i średnią w smaku kanapkę. A potem stałam przed piekarnią i czekałam na autobus. Z piekarni wyszedł tata z synem, może trzyletnim. Tata dał chłopcu gryza jakiejś tarty, chyba brokułowej. Dzieciak strasznie się skrzywił, a tata powiedział: "Nie smakuje ci? To wypluj." No i wypluł. Na środku chodnika. Czekałam, co się dalej stanie, ale nic się nie stało. Poszli. A przeżuty kawałek tarty został...
A potem wsiadłam do autobusu. Na dworze było dosyć ładnie i dosyć ciepło, ale nie na tyle, żeby się rozpinać, czy zdejmować szaliki. A w autobusie upał. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kiedy jest w miarę ciepło, a w autobusie pełno ludzi w paltach, czapkach i szalikach, ogrzewanie jest mocno rozkręcone. Upał jak nie wiem. Normalnie pewnie bym nie zwróciła uwagi, ale jeszczem nie do końca zdrowa i takie zmiany temperatur bardzo sprzyjają mojemu kaszlowi. No ale dlaczego to ogrzewanie? Ano prawdopodobnie dlatego, że pan kierowca musiał prowadzić autobus w samej koszuli (nie, nie, spodnie prawdopodobnie miał, ale swetra ani bluzy nie). No to dlaczego miałby marznąć?
Chyba się odzwyczaiłam od autobusów... i ulic... Na wsi mnie mierżą inne rzeczy. Ale to na inne jęczenie temat...
Natomiast absolutnie przeraża mnie bezmyślność większości pieszych idących brzegiem jezdni (chodników na wsiach nie ma) w ciemnych ubraniach, bez żadnego odblasku ani światełka. Zgroza. Jeżdżę już tutaj z żółwią prędkością, bo się po prostu boję, że kogoś takiego nie zauważę. Ale ja należę do tych nielicznych...
Jutro będzie nowy dzień, może uda mi się skończyć tłumaczenie i zabiorę się za świąteczne wyroby. Miłego czasu!

23 listopada 2009

nie odpuszcza

Przeleżałam weekend, przesiedziałam w domu prawie cały tydzień, starałam się wygrzewać, dbać o siebie i w ogóle. Poszłam do pracy pełna energii i pomysłów. I co? No i w piątek katar jak nie powiem co (to nowość), który zamienił się w kaszel (tak tak, ten katar średnio leczony trwał 2 dni!!!). Teraz jem zabójczy rosołek - mam nadzieję, że zabójczy nie dla mnie tylko dla zarazków. Taka hmmm... woda z solą, imbirem, chilli i czosnkiem. Pycha :) Tylko mąż mój drogi coś nie chce się do mnie zbliżać :) Muszę zaraz nastawić syrop miodowo-czosnkowy.
No, ale ja nie o tym miałam. Bardzo powoli usiłuję realizować świąteczne pomysły. Dzisiaj powstały solne anioły. Na razie się suszą. Jest bardzo prawdopodobne, że nie zdążę ich pomalować przed świętami, ale będę się starać. Zdjęcie oczywiście z flashem, więc sami rozumiecie. Jakieś szczątkowe "gingerbread many".


Poza tym udało mi się wyciąć i ususzyć bialutkie zawieszki - tylko parę maźnięć brokatem i będzie ślicznie.

No i dzięki dwudniowemu unieruchomieniu zrobiłam 3/4 swetra dla mojej mamy. Jest więc całkiem realna szansa, że skończę na czas i uda mi się go położyć pod choinką. Taki mały pogląd.

Jeszcze mam kilka podchoinkowych planów. Patchworkowych tym razem. Świątecznych. Bo tak sobie myślę, że prezenty nie powinny być praktyczne, przydatne, potrzebne. Nawet nie muszą być takie wymarzone. I nie muszą być drogie. Ale muszą być od serca. I wracam do tego, co pamiętam z dzieciństwa - do prezentów zrobionych samodzielnie. Wiem, że pare osób się z takich prezentów nie ucieszy, więc dostaną prezenty ze sklepu. Ale ci, którzy się ucieszą dostaną właśnie takie. I będą się cieszyć nimi, choćby tylko przez święta. W mojej klasie i niektórych grupach na kursach też robimy sobie nawzajem prezenty. Własnoręcznie. Czasami dzieciaki mają świetne pomysły i zawsze jest dużo radości. I może to być prezent tylko świąteczny. Kiedyś uszyłam jednemu młodemu człowiekowi poduchę patchworkową w świątecznych kolorach. Jego rodzice mi opowiadali, że spał potem na tej poduszce pod choinką. A w tym roku znalazłam na przykład coś takiego świątecznie przydatnego (i nie tylko to, ale inne zdjęcia mi nie wyszły w ogóle):

Zdjęcie z książki Debbie Mumm's Quick Country Quilts for Every Room. Jest napisane, że robota na weekend. No to może zdążę też. Nie przez weekend, rzecz jasna, ale przez dwa albo trzy. Tym bardziej, że większość tych weekendów mam zajętą. I jeszcze dostałam jakieś tłumaczenie. Przyjemne, ale nie da się zrobić w jedno popłudnie. Święty Mikołaju, bardzo Cię proszę, przynieś mi wannę czasu. Dodatkowego, bo wcale nie chcę rezygnować albo musieć rezygnować z tych zajęć, co je sobie powymyślałam. (Takie zastrzeżenie sobie robię, bo cały czas kołacze mi w głowie: "Uważaj, o co prosisz..."). No to idę do roboty... Miłego tygodnia, następnego i jeszcze następnego też, w razie gdybym się tu znowu długo nie pojawiła.

9 listopada 2009

choróbsko

dopadło mnie jakieś paskudne, ale dosyć szybko się rozprawiłam z gorączką, teraz już tylko się duszę. I sobie przypomniałam, że w dzieciństwie moją bohaterką była Polyanna. A ona w każdej sytuacji potrafiła znaleźć dobre strony. No i co? No i dużo dobrych stron. Wydziergałam 1/3 prezentu gwiazdkowego, obejrzałam film jeden, zaraz obejrzę drugi, nadrabiam zaległości blogowe, opiłam się herbaty z malinami i wody z miodem i cytryną, które Mąż mój mi co chwila donosi, podano mi obiad, wygrzałam się w łóżku razem z kotami, które pilnują, żebym się nie odkrywała. A jak wróci mi przytomność umysłu na tyle, żeby opowiedzieć co robiłam jak nie pisałam (no głównie uczyłam, ale chyba jeszcze coś), to opowiem i częściowo udokumentuję. Mam nadzieję, że mi wróci. W tym roku. Zdrowia wszystkim życzę.

25 października 2009

czasołapanie

tak zupełnie w biegu... Bo nie mam czasu. Właśnie przyjechały meble do salonu (no dobrze, część mebli), więc sobie tutaj przycupnęłam, bo już się zbierało na awanturę (no bo wiadomo, meble do samodzielnego montażu, jak jedna osoba montuje, to jest wszystko ok).
Jestem zupełnie zawirowana szkolnie - szaleję z dzieciakami, mam coraz więcej pomysłów, przed zajęciami z przedszkolakami porządną tremę, ale jest całkiem nieźle. Pogoda mnie tylko nieco przybija, ale zaraz Halloween z dyniami i świeczkami, a chwilkę później zamierzam ćwiczyć świąteczne ciasteczka, gwiazdkowe prezenty i rustykalne ozdoby na choinkę. A teraz idę ponadzorować ten montaż samodzielny. Miłego tygodnia.

Aaa, jest jeszcze jedna rzecz, która spowodowała, że połowa jesiennej deprechy poszła precz - od poniedziałku mamy ciepłą wodę. Hurrrraaaaa!!!!

13 października 2009

jakoś tak...

Życie jest piękne! A co mi tam. A najpiękniejsze jest wtedy, kiedy człowiek przez tydzień myje się pod zimnym prysznicem albo w misce ciepłej wody, bo mu grzałka w bojlerze poszła po trzech miesiącach używania, a po tygodniu przyjeżdża hydraulik, rozkręca bojler i mówi: "Ups, mam złą wiadomość - chyba firma zamówiła złą grzałkę." Czyli następne parę dni (bo mam nadzieję, że nie tydzień) dnia dziecka. A ja nie lubię takich dni dziecka, szczególnie, kiedy na zewnątrz zimno i człowiek marzy o gorącym prysznicu. Panowie hydraulicy korzystają z okazji i jeszcze jakieś drobne naprawy robią. Ale ja myślę, że oni po prostu nie chcą wyjść od nas z domu, bo tu pachnie świeżym chlebem, a na zewnątrz deszcz i wiatr. Jestem twarda, jestem twarda, jestem twarda, jestem...
A chleb wyszedł pyszny. Jak to zazwyczaj z tym chlebem bywa, bo to mój ulubiony No knead bread czyli "chleb bez zagniatania". Mieszam ciasto popołudniu, a na drugi dzień rano odstawiam do wyrośnięcia i myk do pieca. Nie smakuje jak chleb z dzieciństwa z milanowskiej piekarni, ale i tak smakuje fantastycznie.














Poza tym w długie zimowe wieczory (które dla mnie są bardzo krótkie, bo zaczynają się po pracy czyli 21:30 i trwają do padnięcia czyli do 23:00, bo rano o 6:05 trzeba wstać i zawieźć męża na pociąg, co zazwyczaj robię w piżamie; właściwie to mąż zawozi się sam, a ja tylko odwożę samochód do domu) staram się wydziergać sweter na zimę.
To oczywiście Celtic projektu Drops Designs, a nazwany tak przez Herbatkę. Dzierga się świetnie, bo gruba włóczka (od Ani-dziękuję) i druty 5,5 powodują, że swetra szybko przybywa.
No i jeszcze raz powiem, że życie jest piękne. Nawet w słotę. Życie jest piękne, życie jest piękne, życie jest...

12 października 2009

bardzo jesiennie bez zdjęć

dzisiaj...
ciemno, szaro i ponuro,
znikły sady, drzewa, pole,
słońce skryło się wysoko,
jak za szarym parasolem...

A u mnie zaczął się czas palenia w kominku, pieczenia chleba, gotowania zup. Niestety, światło, a raczej jego brak, nie pozwala na zrobienie porządnych zdjęć, dlatego moje wymysły muszą wystarczyć. A propos "wymysły". Jechaliśmy sobie kiedyś po Polsce, Polesie to było chyba i nagle wiedzę tabliczkę: wieś Wymysły. I przyszedł mi do głowy pomysł, żeby taką tabliczkę mieć w klasie na podorędziu i kiedy tylko dzieciary zaczynają jakieś banialuki opowiadać, podnosić ją do góry, niczym juror Tańca z gwiazdami.
Co mi przypomniało, że miałam kiedyś narzędzie pedagogiczne - przywieziony z jakiejś zielonej szkoły kostur. Znalazłam go pierwszego dnia wyjazdu i jakoś tak dobrze w ręce leżał - służył do wskazywania drogi, podpierania się, zagradzania drogi i ... no właśnie, do niczego innego właściwie, ale moi podopieczni wcale nie byli w stu procentach pewni czy jak mi za bardzo za skórę zalezą, nie zrobię z niego zupełnie innego, nie pedagogicznego użytku. Kijek wisiał potem przez parę tygodni w klasie na ścianie. Ot tak, ku przestrodze? uciesze?
To były czasy... A w ostatni weekend miałam okazję spotkać się z moimi byłymi wychowankami. W szkole, w której kiedyś pracowałam, a z którą nadal czuję się bardzo związana, jest tradycja organizowania pikników jesiennych i wiosennych dla dzieci i rodziców. W tym roku było bardzo, bardzo miło. Spotkania po paru latach z byłymi uczniami są zazwyczaj ciekawym przeżyciem. Dziewczynki jakoś bardzo się nie zmieniły. Myślę, że u nich zmiana nastąpiła dosyć dawno i rewolucji już nie będzie, teraz powoli będą dojrzewać. Natomiast miałabym chyba pewne problemy z rozpoznaniem niektórych chłopców. I z wyglądu i z zachowania. Zmężnieli i nabrali charakteru. Każdy z nich własnego, indywidualnego. I do tego można było z nimi normalnie porozmawiać. Nie, żeby od razu jacyś wylewni byli, ale odpowiadali na pytania i nawet sami z siebie jakieś zadawali. A tak poważnie, naprawdę wyrastają na bardzo ciekawych ludzi. A może Ludzi.

4 października 2009

fiołkowo

Za oknem jesień i wiatr, w kuchni jesienne zapachy, a u mnie na stole zagościły fiołki. Nie w doniczkach, ale na talerzykach. I nie do jedzenia tym razem.
Od dłuższego czasu mnie męczyły te talerzyki. Stały sobie w Impresji i coraz głośniej wołały. No i wczoraj, po nieco wyczerpującej imprezie pojechaliśmy, żeby ponapawać oczy czymś miłym. I kupiłam!!! Moje babcine talerzyki deserowe. No właśnie, teraz muszę znaleźć jakieś filiżanki, a najchętniej kubeczki, które do tych fiołków będą pasować, bo komplet tylko z talerzyków i talerza na ciasto się składa. Ale i tak się cieszę.
W kuchni dalej pomidory, jabłka i śliwki. To już chyba końcówka. Za to absolutnie w pełni sezon syropowy. Moje podniebienie nie toleruje syropów z apteki (poza neospazminą, ale to akurat mi niepotrzebne ostatnio), za to okazało się, że moja ulubiona pani pszczelarka zna przepis na syrop mojej Babci :) Mój smak z dzieciństwa.

Syrop mojej Babci
trochę cebuli i czosnku
posiekać (proporcje dość dowolne - ja wzięłam 3 cebule i 5 ząbków czosnku na sporą porcję syropu)
układać warstwami w słoiku i każdą warstwę przelewać lub przekładać miodem lipowym
odstawić w ciepłe miejsce na 24 godziny
przecedzić (ja wycisnęłam przez gazę)
dolać trochę świeżo wyciśniętego soku z cytryny
porządnie wymieszać i wypijać łyżkę 2-4 razy dziennie
;
przechowywać niezbyt długo w lodówce lub w spiżarni

Robię sobie kurację jesienną - zobaczymy, czy prychające dzieci mnie nie zmogą w tym roku.

1 października 2009

pychoty u Elisse

w Utkanym z marzeń... albo w Utkanych z marzeń :)
Przepiękne jesiennie wianki.
[DSCN9429-1[3].jpg] [P5050007-1[6].jpg]
Cuda wianki zrobione rękami Elisse :)

27 września 2009

gość i dawno po weekendzie

Ja się nie nadaję na wieś... Nie, nie... nie boje się myszy, pająków, krów, koni...
Mieliśmy w piątek gościa. O takiego:

Cudna, nie? No właśnie... Złapaliśmy ją w sposób iście cyrkowy do wiadra, daliśmy plaster sera, żeby się mogła najeść i osobiście ją wyniosłam na pole, prawie płacząc, że sobie biedactwo nie poradzi... A o mysz, która biega gdzieś w ścianie martwię się, że nie ma tam co jeść...
Za to u mnie w spiżarni miałaby używanie. Chociaż w sumie też nie, bo większość dobra jest w słoikach. Powidła, śliwki z czekoladą (według przepisu Bei w kuchni), antonówki na szarlotkę, dżemy różne, ogórki kiszone, zaraz będę konserwowe, przecier pomidorowy i w ogóle widzę, że mnie na pomidory wzięło - mam zamiar w przyszły weekend kupić jeszcze 10 kilo podłużnych jesiennych pomidorów i zrobić sos typu ketchup i suszone pomidory. A to pomidorki przed przetarciem.Od dłuższego czasu próbuję skończyć na drutach coś, czym mogłabym się pochwalić. I owszem, mam prawie skończone ostatnio trzy sweterki, ale jak wiadomo, "prawie" robi wielką różnicę. Wiszą nitki, trzeba zblokować (czego nie umiem robić) i przyszyć guziki, brrrr... Ale jest jedno dziergadełko, które nitki ma wciągnięte, a reszty zabiegów nie potrzebuje. Miał to być February lady sweater, ale jak zwykle koncepcja mi się zmieniła i zrobiłam Martowy sweter. Bardzo przyjemny, z akrylu (sic!), który jest właściwie jak bawełna - Elian sissy, nr. 8899. Zdjęcia będą wkrótce.

23 września 2009

o uważności

której mi brak.
A było tak... W sobotę umówiłam się rano z sekutnicą (przez małe "s", bo tak kazała) i pojechałyśmy na targ. Targ mały, ale jest na nim wszystko, co trzeba.
Chodziłyśmy, oglądałyśmy i kupowałyśmy. Sekutnica zostawiła mnie samą na 5 minut, ja coś tam popakowałam do torby, jeszcze sobie przypomniałam, że jest sezon knedlowy i muszę kupić ziemniaki (węgierki już miałam w jednej z toreb), pogadałam ze sprzedawczynią, zapłaciłam i poszłyśmy do samochodu. W domu po śniadaniu Mąż mój drogi rozkłada zakupy i mówi "ale jabłek mi nie kupiłaś?" No jak nie, jak tak. Były w torbie ze śliwkami i ostrą papryką. Szukamy więc torby. W kuchni, w garażu, w samochodzie, w spiżarni... nie ma. W sypialni i w łazience też nie ma... No to co? Do samochodu żona wsiada i 15 km z powrotem na targ. Pani ze straganu już z daleka do mnie krzyczała, że ma moją torbę i że całe szczęście, że zauważyła. Uffff... I tak nieźle - w sumie na 5 toreb zgubiłam tylko jedną. Mam taką znajomą, cudowną Osobę, która mówi, że uwielbia słuchać moich historii, bo radość życia człowiekowi wraca. Hehe... no pewnie można się uśmiać. Jakiś czas temu jechałam sobie samochodem... wiadomo, kluczyki w stacyjce, a ja sobie myślę "kurcze, chyba zapomniałam kluczyka do samochodu wziąć z domu" czy coś w tym stylu. Tak więc zdecydowanie brakuje mi uważności. Codziennie. Dzisiaj zapomniałam kupić bułki memu Mężu, a jak sobie przypomniałam, to w najbliższym mieście pieczywa już nie było. No to teraz czekam, aż bułki wyrosną i będę mogła wstawić je do piekarnika. Ale dzięki temu mogę coś napisać tutaj.
Miał być obiecany chutney. Wyszedł pyszny, a ponieważ przepis zmodyfikowałam, więc go podaję.
Przepis na podstawie Plum chutney z książki Pickles and Chutneys wydanej przez The Australian Women's Weekly.

(Not really) Plum chutney

drobno kroję
14 sporych lub 20 małych węgierek
1 obrane jabłko
bez środka
1 obraną gruszkę
bez środka

60 g masła
rozpuszczam
i podsmażam
2 średnie cebule do miękkości i
2 rozgniecione ząbki czosnku
dorzucam
1,5 łyżeczki mielonego imbiru
1,5 łyżeczki mielonego kumin
(zwanego też kminem rzymskim)
1 łyżeczkę mielonego kardamonu
2 łyżeczki gorczycy
(nie mielonej)
dorzucam pokrojone wcześniej owoce i dolewam
1 szkl czerwonego wytrawnego wina
2 szkl octu winnego z białego wina
(ja dodałam 1 szkl octu z białego wina i 1 szkl octu jabłkowego)
oraz dodaję
1,5 - 2 szkl brazowego cukru
Wszystko zagotowałam i gotowało się na małym ogniu przez ok 1,5 godz. Potem potraktowałam to nieco mikserem (takim do rozdrabniania zup-kremów), ale nie za bardzo, żeby nie wyszła papka, ale żeby część owoców zmieniła się w marmoladę. Jeszcze ciut pogotowałam i zapakowałam do wypieczonych słoiczków i pod kocyk. Wyszły 3 malutkie słoiczki (w sumie pewnie ciut ponad 1/2 litra).
Bułki się dopiekają, więc idę się nimi zająć. A wkrótce knedle i kopytka - dochodzę do wprawy, ale wszystko robię na oko, a nigdy nie mam czasu mierzyć i ważyć.

21 września 2009

na chwilkę

wskakuję i zdjęcia pokazuję,
bo Ania zobaczyć chciała
moje zdobycze z Poznania.

Najpierw dzwonek z wróbelkami

Teraz wieszak z kociakami:
A na koniec włóczki od Uli z zamotane.pl i z Fastrygi:
Zdjęcia dzięki uprzejmości sekutnicy, która się zlitowała nad wizualną stroną mojego bloga. Dzięki, seku.

Wkrótce relacja z wiejsko-domowego weekendu. Powidła, chutney i ognisko.
Do zobaczenia wkrótce.

18 września 2009

wannę czasu kupię

albo zacznę sponsorować pracę nad czasorozciągaczem. Choć tak naprawdę przydałaby się dobra organizacja czasu i część problemu z głowy. Tak myślę.
Zaczęła się szkoła. Na razie jeszcze na pół gwizdka, ale za tydzień już będzie cały gwizdek i chyba bardzo głośny.
Chciałam napisać, co miałam zrobić w wakacje i czego nie zrobiłam, ale nie ma to większego sensu, więc nie napiszę. Właściwie podstawowa rzecz, którą miałam i zrobiłam to przeprowadzka. I parę przetworów. W piwnicy leży worek gruszek i czeka na zmiłowanie albo na myszy. Zobaczymy, co będzie pierwsze. Myszy już są, ale na poddaszu w ścianie, do gruszek chyba nie dotarły.
Myszy myszami, a mnie udało się pojechać do Poznania na weekend. Nie, żeby tak od razu wypoczynkowo. Byłam na konferencji IATEFL. Konferencja sama w sobie całkiem rozrywkowa, parę pomysłów mi podsunięto, kupiłam książkę, która może mi trochę głowę otworzy, byłam na koncercie Audiofeels - fajnie rzeczy chłopaki wyrabiają ze swoimi głosami - Nothing else matters niezłe, niezłe. Last but not least poszłyśmy sobie z Herbatką na herbatkę :), sałatkę i zupę cebulową do Chimery, a na drugi dzień z Basią na piwo do Brovarii. Ale piwo... mmmm... Panu kelnerowi serdecznie dziękuję za dokonanie wyboru za nas: miodowe, pyszne (NIE słodkie).
I zrobiłam zakupy. Bo zawsze w innych miastach są fajniejsze sklepy, zauważyliście? No to kupiłam włóczki, dzwonek i wieszak. Wszystko pokażę, jak zrobię zdjęcia, bo ja jestem jakaś niedojda zdjęciowa i ciągle zapominam, że mam pstrykać. W Poznaniu zrobiłam 2 zdjęcia i żadne się nie nadaje do pokazania.
To ja już kończę na dzisiaj. Wkrótce będzie bardziej zdjęciowo - jutro o świcie idę na targ, może nie zapomnę wyjąć aparatu z torby.

6 września 2009

kuchennie - jesiennie

Od kiedy wyprowadziliśmy się na wieś trwa u nas niekończąca się parapetówka. Nigdy nie byliśmy zbyt towarzyscy, rzadko mieliśmy gości, a tu nagle taka zmiana. I nie tam, że co tydzień nowi goście. Wracają ci, którzy już u nas byli i to mnie cieszy najbardziej. Sama mam wrażenie, że ten dom i miejsce jest bardzo przyjazne. Ja się czuję jakbym od zawsze tu mieszkała, wyraźnie świetnie czują się u nas dzieci i dorośli chyba też nieźle. Na przykład teściowie, którzy w mieszkaniu w bloku odwiedzili nas może z 10 razy przez 9 lat, teraz wpadają dosyć często.
A dzisiaj poobiednią porą odwiedzają nas sąsiedzi. Jak poobiednią porą to trzeba zrobić podwieczorek. No i chyba czuję już jesień, bo jedyne ciasto, które przychodziło mi do głowy, to czekoladowe. Tylko jakie? No właśnie, ostatnio zauważyłam, że gotuję i piekę ciągle te same rzeczy - trzeba chyba odświeżyć nieco menu. Murzynek mojej Mamy, choć pyszny, to znany i pieczony wiele razy. Padło na ciasto czekoladowe Nigelli Lawson z książki
Feast, Food That Celebrates Life (chyba nie została wydana po polsku), quadruple chocolate loaf cake czyli poczwórne ciasto czekoladowe. Dlaczego poczwórne? Dlatego, że używa się w nim czekoladę w czterech postaciach: jako kakao i czekoladowe perełki dodane do ciasta, syrop czekoladowy, którym polewa się ciasto i wiórki czekoladowe, którymi się je posypuje. Ciasto jest pyszne, mocno czekoladowe. Być może trochę za słodkie, więc następnym razem spróbuję z mniejszą ilością cukru. A przepis dedykuję Herbi z okazji imienin :)

Poczwórne ciasto czekoladowe Nigelli Lawson
Na keksówkę 21x11x7,5 cm
Piekarnik należy nagrzać do 170-175 st. C
Formę do ciasta wyłożyć papierem do pieczenia.
Ciasto:

200 g mąki (użyłam tortowej)
1/2 łyżeczki sody
50 g kakao

275 g cukru pudru albo drobnego cukru do pieczenia

175 g miękkiego masła

2 jajka
1 łyżka ekstraktu z wanilii
80 ml kwaśnej śmietany
(ja miałam 18%)
porządna szczypta soli
(mój dodatek)
Wsypać do miski miksera i porządnie wymieszać na średnich obrotach. Ja użyłam normalnego ręcznego miksera. Zaczęłam od wolnych obrotów, potem na średnich. Ciasto jest na tym etapie bardzo gęste. Teraz trzeba dolać
125 ml wrzątku

cały czas miksując. Być może należy nieco zwolnić obroty, żeby nie zachlapać wszystkiego dookoła. Ciasto teraz ma konsystencje hmmm... bardzo miłą. Nieco przypomina lekki krem. W smaku też (bo ja jestem wylizywaczem misek, mieszadeł i łyżek. Głównie z ciasta na ciasto. I nigdy nie bolał mnie brzuch po takich ekscesach kuchennych). Teraz dodajemy
175 g czekoladowych perełek do pieczenia (chocolate chips) lub posiekanej czekolady

i delikatnie mieszamy łyżką.
Ciasto przekładamy do formy i do piekarnika na 45-50 min.
Po tym czasie nie wyjmujemy jeszcze ciasta, a jedynie sprawdzamy, czy się nie pospieszyło i nie upiekło - patyczkiem, albo innym swoim sposobem. Nie powinno być upieczone, a my mamy jeszcze 10-15 min na przygotowanie syropu.
W rondelku podgrzewamy
1 łyżeczkę kakao
125 ml wody
(ja dodałam pół na pół wodę z mlekiem)
100 g cukru pudru
i mój dodatek: łyżka golden syrup

Gotujemy przez 5-10 min, aby zredukować do konsystencji syropu.
Sprawdzamy, czy ciasto doszło, wyjmujemy z piekarnika i dziurawimy np. patyczkiem do szaszłyków lub termometrem do pieczenia (dobre po ciężkim dniu albo małej kłótni :)).
Polewamy ciasto syropem, odstawiamy do zupełnego ostygnięcia, a przed samym podaniem posypujemy wierzch wiórkami z czekolady ("golimy" czekoladę tak, jak parmezan, można obieraczką do jarzyn, ja swojej nie mogę znaleźć, a łopatką do sera mi nie wyszło, więc posypałam ciasto perełkami z białej czekolady).
Ciasto było na deser po pizzy, która wyjątkowo smakowała mojemu mężowi.
A tytuł przyszedł mi do głowy, ponieważ zmieniają się zapachy i temperatury w mojej kuchni. Oprócz czekolady, która jest dla mnie jesienno-zimowa robię bardziej jesienne przetwory. Wczoraj była końcówka malin i sałatka z papryki. Sałatkę też polecam (wszystko na oko) - papryki czerwone i żółte, mniej więcej pół na pół trzeba przepołowić, wyjąć nasiona, umyć i upiec w piekarniku ok 20 min w 175-
200stC (albo dłużej, muszą zbrązowieć), a następnie obrać (dobrze jest je przestudzić nieco, np. pod folia aluminiową), pokroić w paski, dodać trochę oliwy z oliwek, kapary i posiekany czosnek, odrobinę zalewy z kaparów i ciut dobrego octy winnego, np. z białego wina. Odstawić, żeby się przegryzło. Ja zawekowałam.

5 września 2009

grzyby i Babcia

Zrobiłam sobie dzisiaj miły dzień. Odwiozłam R na pociąg, posnułam się trochę po mieszkaniu, a potem poszłam na grzyby. Zaraz za ogrodem mamy taki mini lasek. Czasami wychodzę ciepnąć obierki na kompost i znikam w lasku na dłuższą chwilę. A to jakiś maślak, a to zajączek. Jednak generalnie jestem absolutnym ślepcem grzybowym. Dopóki mi nie stanie taki odpowiednio duży na środku drogi, najlepiej koło buta, to go nie zauważę. No, chyba, że jest trujący, to wtedy na pewno zauważę. Ale tym razem nawet udało mi się coś znaleźć.
Połowa robaczywych, ale jakie piękne.
Grzyby to chyba byty magiczne. Za każdym razem, kiedy już chcę zrezygnować z dalszego szukania, i zmierzam w kierunku domu, objawia mi się jakiś piękny prawdziwek albo inszy podgrzybek, to ja hyc go do koszyka i szukam dalej, no bo jak jest ten jeden, to na pewno jest ich tu więcej. Pewnie są w zmowie z jakimiś siłami leśnymi, które nie chcą, żeby człowiek tak szybko z lasu wyszedł.
Ja tutaj piszę: "prawdziwek" i "podgrzybek", ale tak naprawdę to wiem na pewno jako wygląda zajączek i maślak. I już. I nauczyła mnie tego moja Babcia. No właśnie, bo kiedy tak chodziłam po tym lesie przyszło mi do głowy, że właściwie mogłabym napisać książkę "Wszystkiego, co ważne, nauczyła mnie moja Babcia", parafrazując ostatnio wspominaną przez Liskę książkę Roberta Fulghuma All I Ever Really Needed to Know I Learned in Kindergarden. No właśnie. Ja do przedszkola nie chodziłam, ale nie czuję się z tego powodu jakoś zubożona. Przeciwnie. Wychowywałam się ze wspaniałą Babcią i właściwie dopiero teraz moja pamięć odgrzebuje różne rzeczy, których Babcia mnie nauczyła. Te zajączki i maślaki. I wilgi. Z wilgami smieszna historia była. Mieszkaliśmy tutaj jakieś dwa tygodnie, przyszli do nas sąsiedzi w odwiedziny. Oni (czyli sąsiedzi i mój maż) siedzieli przodem do okna, ja tyłem i nagle mówią"Ojej, ale fajny ptak!". Zanim się odwróciłam, ptak oczywiście odleciał. No więc mówią mi "żółty był". Ja na to "to wilga". Oni, z niedowierzaniem "taaaa, a skąd ty wiesz?". Sprawdziliśmy w atlasie ptaków i faktycznie była to wilga. Podsumowali "o jej, mieszkacie tu dwa tygodnie, a ty już ptaki znasz?". Ale tego nauczyła mnie Babcia. I wilga jest jedynym ptakiem którego rozpoznaje po głosie i wyglądzie (to akurat nie trudne, ale nie każdy umie). I często kiedy myślę o Babci, przypomina mi się taka piosenka (niestety, nie znalazłam autora): "U Babci jest słodko, świat pachnie szarlotką, no proszę zjedz jeszcze ździebełko (...) bez Babci byłby kiepski los. Jak macie Babcie, to się nie trapcie, bo wam nie spadnie z głowy włos". I Babcia robiła najlepszą szarlotkę, naleśniki, zupę zacierkową i omlet z sokiem malinowym. I wiele innych rzeczy, ale o tym kiedy indziej. Nie mam niestety zdjęć Babci, więc kilka innych :)
Moja malutka kicia (3 lata, 4kg - jak widać "malutka", to pojęcie względne), Toto, łobuz jakich mało.Dom przedwczoraj :) Obiecane aktualne zdjęcie.Parapet kuchenny - ulubione miejsce Małej.Ciii, Duża śpi na przyszłym parapecie w jadalni.

1 września 2009

przeprowadzka

Przenoszę się tutaj. Na tamtym blogu (netend) będą teraz moje przygody z angielskim. I trochę z uczniami. A tutaj samo życie. A życie pędzi. Jest 19:30 i powoli zapada zmrok. Mieszkamy już w nowym domu 2 miesiące i mam wrażenie, że to jest właśnie to miejsce. Czuję się tutaj niesamowicie. Śpię mało, bo nie mam czasu, a mimo wszystko jestem całkiem na chodzie, odpoczywam szybko i intensywnie, nawet nie przeszkadza mi chwilowy brak własnego kąta, bo przecież w sumie tu wszędzie są moje kąty. I mam wrażenie, że mieszkam tu od zawsze. W ciągu dnia na brzózce za oknem urzędują ptaszki: wróble, sikorki i jeszcze jakieś inne (ale ja jestem upośledzona ptakowo i nijak nie mogę ich rozróżnić i zapamiętać). A wieczorem latają nietoperze.
W ostatnią niedzielę mieliśmy miłych gości. Ja nieco biegałam między spacerem, a kuchnią. No i bardzo niedobrze, bo oczywiście właśnie kiedy wyciągałam kurczaka z piekarnika, gościom i memu mężowi objawiły się sarny. Śmignęły i już ich nie było, ale zawsze to jednak sarny. Panowie, którzy nam budowali dom też widzieli sarny. Ja nawet wstawałam o 5 rano, siadałam w oknie albo w ogrodzie i czekałam, ale żadna sarna nie przyszła, a tacy goście przyjadą na chwilę i od razu sarny się pojawiają znikąd. To jest po prostu niesprawiedliwość. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że jak mnie się uda je spotkać, to będzie to spotkanie z przytupem. Głaskanie, karmienie i te sprawy.
A teraz wspominkowo.

Rok temu dom wyglądał tak:


Troszkę później tak:


A teraz wygląda tak:

No dobra, trochę oszukuję, bo to jest zdjęcie z marca. Jakieś bardziej na czasie zdjęcia mąż mój schował gdzieś i jak kamień w wodę. Jutro to naprawię :)