29 listopada 2009

będzie jęcząco

Generalnie nie jęczę. Raczej... Staram się... Ale dzisiaj trochę pojęczę. I wcale nie na temat jak to dużo ludzi w sklepach... Ale też o ludziach...
Otóż byłam dzisiaj w stolicy. Na szkoleniu, a że szkolenie w samym centrum weszłam sobie do empiku, a potem Chmielną do Nowego Światu i do Krakowskiego Przedmieścia, gdzie się zrobiłam głodna nieco, akurat koło Saint Honore. Kupiłam sobie kanapkę z bajgla, drogą i średnią w smaku kanapkę. A potem stałam przed piekarnią i czekałam na autobus. Z piekarni wyszedł tata z synem, może trzyletnim. Tata dał chłopcu gryza jakiejś tarty, chyba brokułowej. Dzieciak strasznie się skrzywił, a tata powiedział: "Nie smakuje ci? To wypluj." No i wypluł. Na środku chodnika. Czekałam, co się dalej stanie, ale nic się nie stało. Poszli. A przeżuty kawałek tarty został...
A potem wsiadłam do autobusu. Na dworze było dosyć ładnie i dosyć ciepło, ale nie na tyle, żeby się rozpinać, czy zdejmować szaliki. A w autobusie upał. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kiedy jest w miarę ciepło, a w autobusie pełno ludzi w paltach, czapkach i szalikach, ogrzewanie jest mocno rozkręcone. Upał jak nie wiem. Normalnie pewnie bym nie zwróciła uwagi, ale jeszczem nie do końca zdrowa i takie zmiany temperatur bardzo sprzyjają mojemu kaszlowi. No ale dlaczego to ogrzewanie? Ano prawdopodobnie dlatego, że pan kierowca musiał prowadzić autobus w samej koszuli (nie, nie, spodnie prawdopodobnie miał, ale swetra ani bluzy nie). No to dlaczego miałby marznąć?
Chyba się odzwyczaiłam od autobusów... i ulic... Na wsi mnie mierżą inne rzeczy. Ale to na inne jęczenie temat...
Natomiast absolutnie przeraża mnie bezmyślność większości pieszych idących brzegiem jezdni (chodników na wsiach nie ma) w ciemnych ubraniach, bez żadnego odblasku ani światełka. Zgroza. Jeżdżę już tutaj z żółwią prędkością, bo się po prostu boję, że kogoś takiego nie zauważę. Ale ja należę do tych nielicznych...
Jutro będzie nowy dzień, może uda mi się skończyć tłumaczenie i zabiorę się za świąteczne wyroby. Miłego czasu!

23 listopada 2009

nie odpuszcza

Przeleżałam weekend, przesiedziałam w domu prawie cały tydzień, starałam się wygrzewać, dbać o siebie i w ogóle. Poszłam do pracy pełna energii i pomysłów. I co? No i w piątek katar jak nie powiem co (to nowość), który zamienił się w kaszel (tak tak, ten katar średnio leczony trwał 2 dni!!!). Teraz jem zabójczy rosołek - mam nadzieję, że zabójczy nie dla mnie tylko dla zarazków. Taka hmmm... woda z solą, imbirem, chilli i czosnkiem. Pycha :) Tylko mąż mój drogi coś nie chce się do mnie zbliżać :) Muszę zaraz nastawić syrop miodowo-czosnkowy.
No, ale ja nie o tym miałam. Bardzo powoli usiłuję realizować świąteczne pomysły. Dzisiaj powstały solne anioły. Na razie się suszą. Jest bardzo prawdopodobne, że nie zdążę ich pomalować przed świętami, ale będę się starać. Zdjęcie oczywiście z flashem, więc sami rozumiecie. Jakieś szczątkowe "gingerbread many".


Poza tym udało mi się wyciąć i ususzyć bialutkie zawieszki - tylko parę maźnięć brokatem i będzie ślicznie.

No i dzięki dwudniowemu unieruchomieniu zrobiłam 3/4 swetra dla mojej mamy. Jest więc całkiem realna szansa, że skończę na czas i uda mi się go położyć pod choinką. Taki mały pogląd.

Jeszcze mam kilka podchoinkowych planów. Patchworkowych tym razem. Świątecznych. Bo tak sobie myślę, że prezenty nie powinny być praktyczne, przydatne, potrzebne. Nawet nie muszą być takie wymarzone. I nie muszą być drogie. Ale muszą być od serca. I wracam do tego, co pamiętam z dzieciństwa - do prezentów zrobionych samodzielnie. Wiem, że pare osób się z takich prezentów nie ucieszy, więc dostaną prezenty ze sklepu. Ale ci, którzy się ucieszą dostaną właśnie takie. I będą się cieszyć nimi, choćby tylko przez święta. W mojej klasie i niektórych grupach na kursach też robimy sobie nawzajem prezenty. Własnoręcznie. Czasami dzieciaki mają świetne pomysły i zawsze jest dużo radości. I może to być prezent tylko świąteczny. Kiedyś uszyłam jednemu młodemu człowiekowi poduchę patchworkową w świątecznych kolorach. Jego rodzice mi opowiadali, że spał potem na tej poduszce pod choinką. A w tym roku znalazłam na przykład coś takiego świątecznie przydatnego (i nie tylko to, ale inne zdjęcia mi nie wyszły w ogóle):

Zdjęcie z książki Debbie Mumm's Quick Country Quilts for Every Room. Jest napisane, że robota na weekend. No to może zdążę też. Nie przez weekend, rzecz jasna, ale przez dwa albo trzy. Tym bardziej, że większość tych weekendów mam zajętą. I jeszcze dostałam jakieś tłumaczenie. Przyjemne, ale nie da się zrobić w jedno popłudnie. Święty Mikołaju, bardzo Cię proszę, przynieś mi wannę czasu. Dodatkowego, bo wcale nie chcę rezygnować albo musieć rezygnować z tych zajęć, co je sobie powymyślałam. (Takie zastrzeżenie sobie robię, bo cały czas kołacze mi w głowie: "Uważaj, o co prosisz..."). No to idę do roboty... Miłego tygodnia, następnego i jeszcze następnego też, w razie gdybym się tu znowu długo nie pojawiła.

9 listopada 2009

choróbsko

dopadło mnie jakieś paskudne, ale dosyć szybko się rozprawiłam z gorączką, teraz już tylko się duszę. I sobie przypomniałam, że w dzieciństwie moją bohaterką była Polyanna. A ona w każdej sytuacji potrafiła znaleźć dobre strony. No i co? No i dużo dobrych stron. Wydziergałam 1/3 prezentu gwiazdkowego, obejrzałam film jeden, zaraz obejrzę drugi, nadrabiam zaległości blogowe, opiłam się herbaty z malinami i wody z miodem i cytryną, które Mąż mój mi co chwila donosi, podano mi obiad, wygrzałam się w łóżku razem z kotami, które pilnują, żebym się nie odkrywała. A jak wróci mi przytomność umysłu na tyle, żeby opowiedzieć co robiłam jak nie pisałam (no głównie uczyłam, ale chyba jeszcze coś), to opowiem i częściowo udokumentuję. Mam nadzieję, że mi wróci. W tym roku. Zdrowia wszystkim życzę.