7 lutego 2010

o cioci Tydzi, faworkach i pewnym słowie...

Ciocia Tydzia to przyjaciółka mojej Babci. Ale zawsze traktowana jak krewna. W czasie wojny wyszła za brata mojego dziadka, a brat zginął w Powstaniu Warszawskim. Nie wiem ile czasu byli małżeństwem - chyba parę miesięcy. Ciocia Tydzia spędziła z Babcią wiele miesięcy w domu w Milanówku w czasie wojny. Kiedy byłam mała, a ciocia przyjeżdżała do nas z Wrocławia, nocnym wspomnieniom nie było końca. Miała niesamowity dar opowiadania. Byłam wtedy straszną smarkulą, siedziałam zasłuchana, a teraz żałuję, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby nagrywać opowieści cioci i Babci. W czasie wojny, w domu w którym się wychowałam, Babcia z ciocią i innymi paniami piekły bułki drożdżowe dla powstańców, którzy leżeli w szpitalu dwie ulice dalej. Moja Mama używa tego samego przepisu na słodkie bułki drożdżowe. Opowiadały o Powstaniu, o wojnie, o wyprawach na wieś, o mężu cioci... Klimatem i energią trochę te opowieści przypominały wspomnienia Marii Ginter w "Galopem na przełaj". Bardzo lubiłam ich słuchać. Ciocia Tydzia robiła wyśmienite kruche ciasto. Z "orzeszkiem" drożdży. Ten "orzeszek" mnie zawsze fascynował jako miara kulinarna :) Ma to być grudka wielkości niezbyt dużego orzecha laskowego. Ciasto było z polewą czekoladową i orzechami. Zrobiłam dzisiaj w ramach wypróbowywania przepisu, ale zamiast orzechów posypałam uprażonymi płatkami migdałowymi.
Poza tym zrobiłam dzisiaj faworki. Od jutra biorę się za siebie, bo spodnie mi się wszystkie pokurczyły i muszę się do nich dopasować. Ale karnawał bez faworków to nie karnawał. Kupnych nie uznaję, więc nie było rady - trzeba było smażyć.
Mam babciny przepis na faworki, w którym z kolei fascynuje mnie określenie "mąki ile wejdzie".
Trzeba wziąć 4 żółtka, 1 całe jajko, łyżkę śmietany, łyżeczkę spirytusu i właśnie mąki ile wejdzie. Ciasto ma być ciut twardsze niż na makaron. Tym razem sypnęło mi się mąki nieco za dużo, ale pół godziny ciasto przeleżało zawinięte w folię spożywczą i zmiękło. Potem powybijałam je pałką do ciasta, cieniutko rozwałkowałam za pomocą maszyny do makaronu
powykrawałam i powykręcałam
i smażyłam na Plancie
Ale chyba ostatni raz na Plancie, bo przeczytałam skład i jednak wrócę do smalcu, bo nie chcę jeść czegoś, co jest spulchnianie azotanem jakimś tam. Te faworki są tak nieprawdopodobnie kruche, że ciężko je donieść z talerzyka do ust i na tym polega ich boskość.
Miało być jeszcze o pewnym słowie... Koniec tygodnia upłynął mi pod znakiem dzieci. Takich zupełnie małych i trochę większych. I przypomniało mi się, jak kiedyś moja przyjaciółka powiedziała, że najfajniejszym słowem, uniwersalnym, które wywołuje uśmiech na wielu twarzach, jest słowo "ciocia". I mój bratanek zaczął mówić o mnie ciocia Marta, a jeszcze rośnie parę nowych dzieciarów, które już niedługo będą mówić "ciocia", "tota" albo jak im wyjdzie, ale wszyscy będą wiedzieć o co chodzi. Bardzo lubię być ciocią. Myślę, że to fucha porównywalna z byciem babcią. Fajnie jest być taką ciocią, z którą można powygłupiać się, pobawić, poczytać książki, która może rozpieszczać dzieciaki do woli, bo wiadomo, że od dyscyplinowania są rodzice :) Pozdrawiam wszystkich cieplutko,

ciocia Marta

1 komentarz:

  1. Mmmmm, ale apetyczne ciasto, ale apetyczne faworki! ...
    Co do rodzinnych wspomnien, tez mi bardzo szkoda opowiesci Babci, których nie spisalam i których juz prawie nie pamietam. I tak historia odchodzi w dal razem z naszymi Bliskimi...

    OdpowiedzUsuń