21 lutego 2010

domek z ogródkiem i komin

Domek z ogródkiem nieopatrznie moja Przyjaciółka chciała dostać na urodziny. No to zgodnie z życzeniem:


Zdjęcie robione w mega-pośpiechu, jak zresztą ostatnio większość rzeczy... Niedoróbki tu widoczne zostały poprawione przed oddaniem w ręce prawowitej Właścicielki.
A dlaczego w mega-pośpiechu? No, bo do znanych już zajęć doszło wychodzenie na spacery z Zuzanną:

kończenie komina:

mało skuteczne próby ogarnięcia mojej graciarni; kąt podokienny (w przyszłości czytelniczo-robótkowy) nabiera kształtu:

ale kąt przydrzwiowy czyli biurowy... ho ho...

i czeka na jakiś ciekawy, niskobudżetowy pomysł...

Zresztą ogarnianie nie jest łatwe nie tylko ze względu na to, że czynność sama w sobie jest dość niewdzięczna, ale do tego mam "pomocnice", które anektują pudełka. Wiadomo, że w trakcie ogarniania pudła są niezbędne, niekoniecznie jako kocie schronienia.
A teraz trzeba chyba iść spać... A w tygodniu zabrać się za ozdoby wielkanocne, bo to już najwyższa pora... Wiecie, że wiosna już tuż, tuż? Miłego poniedziałku i reszty tygodnia też :)

10 lutego 2010

pudełeczko

udało mi się!!! Zaczęłam i skończyłam i wyszło. Trochę krzywo, ale jest. Mam jakiś problem z szyciem. Bardzo bym chciała szyć piękne rzeczy, ale zazwyczaj nic mi nie wychodzi. Popełniłam kiedyś kilka poduszek patchworkowych, wszystkie w ramach prezentów. I na tym moje szycie się skończyło. Rok temu kupiłam sobie wypasioną maszynę i stoi. Poszyłam jakieś świąteczne serduszka, ale już mi nie starczyło zapału na wypchanie i zaszycie ich. Ale dzisiaj coś mi się udało. Łatwe do zrobienia, szybkie i jest.

Pudełko z materiału według wskazówek z crazy mom quilts . Super łopatologiczny, prawie obrazkowy kurs. Mężu zaakceptował i wymyślił kilka miejsc, gdzie takie pudełeczka by się przydały. Może nieco większe, trochę bardziej sztywne, ale już wiem jak się je robi. Ufff... To się świetnie nadaje do trzymania kłębka i drutów z próbką, albo czapką albo innym drobiazgiem.

Dzisiaj było spotkanie na szczycie - Zuzia poszła w gości do kotów (czyli do naszej sypialni), wszystko było w porządku, dopóki koty zachowywały się dostojnie i spotkanie było nosem w nos. Ale Toto w pewnym momencie odwróciła się i za bardzo przyspieszyła kroku i pies puścił się w pogoń. Mała siedziała na łóżku i obserwowała sytuację, dwa koty zadekowały się pod łóżkiem, pies ujadał i koniecznie chciał się do nich dostać, więc Duża pacnęła Zuzię w nos. Zuzia niewiele sobie z tego zrobiła, musiałam ją siłą zabrać z sypialni. Poszczekiwała sobie potem na dole, a koty jak gdyby nigdy nic, zajęły z góry upatrzone pozycje.

Toto, Mała, Duża. I one tak prawie cały dzień. Te to mają życie...

8 lutego 2010

nowe ptaszki

Prace pokojowe trwają, rodzi mi się powoli koncepcja pokoju i mebli. Realizowana będzie pewnie jeszcze wolniej, bo głównie własnymi rękami, ale mam czas przecież.
A za oknem jakiś ruch wielki. Sikorki latają jak opętane, prawie przed naszymi nosami, nie przejmują się jakoś bardzo szczekającym jamnikiem. I pojawiły się nowe ptaszki. Chyba szczygły. Zdjęcie jest, kiepskie, bo one strasznie czujne i płochliwe ptaszki są i musiałam stać bardzo daleko. Obsiadają dziewanny albo wiesiołki (bo ja nie wiem, co to, to coś, czego u mnie w ogrodzie pełno) i wydziobują ziarenka.

Zuzia, jamniczka, czuje się u nas chyba jak u siebie w domu, z wyjątkiem nocy, kiedy śpi sama zagrzebana w koce, zamiast ze swoją panią w łóżku. W dzień, na krótkiej przebieżce dookoła domu, oznajmia całej wsi, że ona tu jest, pilnuje tego gospodarstwa i wara wszystkim. Psy sąsiadów generalnie znoszą jej krzyki ze stoickim spokojem i lekkim zaciekawieniem, czasami powymieniają z Zuzią szczeknięcia, natomiast reszta wiejskich psów odpowiada jej chyba różnymi inwektywami. Chyba, że są to zaproszenia na wspólny spacer albo "do płota". Ubaw mamy niesamowity. Koty próbują powoli schodzić na dół, ale te wycieczki kończą się ujadaniem psa przebrzydłego i kocią ucieczką. Ale już nie pod łóżko, a na schody. Czasami wyglądają między szczebelkami balustrady, patrzą z góry i z politowaniem na piszczącego na dole psa. Całe szczęście, że psica boi się chodzić po schodach. Najlepiej czuje się na kanapie.

7 lutego 2010

o cioci Tydzi, faworkach i pewnym słowie...

Ciocia Tydzia to przyjaciółka mojej Babci. Ale zawsze traktowana jak krewna. W czasie wojny wyszła za brata mojego dziadka, a brat zginął w Powstaniu Warszawskim. Nie wiem ile czasu byli małżeństwem - chyba parę miesięcy. Ciocia Tydzia spędziła z Babcią wiele miesięcy w domu w Milanówku w czasie wojny. Kiedy byłam mała, a ciocia przyjeżdżała do nas z Wrocławia, nocnym wspomnieniom nie było końca. Miała niesamowity dar opowiadania. Byłam wtedy straszną smarkulą, siedziałam zasłuchana, a teraz żałuję, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby nagrywać opowieści cioci i Babci. W czasie wojny, w domu w którym się wychowałam, Babcia z ciocią i innymi paniami piekły bułki drożdżowe dla powstańców, którzy leżeli w szpitalu dwie ulice dalej. Moja Mama używa tego samego przepisu na słodkie bułki drożdżowe. Opowiadały o Powstaniu, o wojnie, o wyprawach na wieś, o mężu cioci... Klimatem i energią trochę te opowieści przypominały wspomnienia Marii Ginter w "Galopem na przełaj". Bardzo lubiłam ich słuchać. Ciocia Tydzia robiła wyśmienite kruche ciasto. Z "orzeszkiem" drożdży. Ten "orzeszek" mnie zawsze fascynował jako miara kulinarna :) Ma to być grudka wielkości niezbyt dużego orzecha laskowego. Ciasto było z polewą czekoladową i orzechami. Zrobiłam dzisiaj w ramach wypróbowywania przepisu, ale zamiast orzechów posypałam uprażonymi płatkami migdałowymi.
Poza tym zrobiłam dzisiaj faworki. Od jutra biorę się za siebie, bo spodnie mi się wszystkie pokurczyły i muszę się do nich dopasować. Ale karnawał bez faworków to nie karnawał. Kupnych nie uznaję, więc nie było rady - trzeba było smażyć.
Mam babciny przepis na faworki, w którym z kolei fascynuje mnie określenie "mąki ile wejdzie".
Trzeba wziąć 4 żółtka, 1 całe jajko, łyżkę śmietany, łyżeczkę spirytusu i właśnie mąki ile wejdzie. Ciasto ma być ciut twardsze niż na makaron. Tym razem sypnęło mi się mąki nieco za dużo, ale pół godziny ciasto przeleżało zawinięte w folię spożywczą i zmiękło. Potem powybijałam je pałką do ciasta, cieniutko rozwałkowałam za pomocą maszyny do makaronu
powykrawałam i powykręcałam
i smażyłam na Plancie
Ale chyba ostatni raz na Plancie, bo przeczytałam skład i jednak wrócę do smalcu, bo nie chcę jeść czegoś, co jest spulchnianie azotanem jakimś tam. Te faworki są tak nieprawdopodobnie kruche, że ciężko je donieść z talerzyka do ust i na tym polega ich boskość.
Miało być jeszcze o pewnym słowie... Koniec tygodnia upłynął mi pod znakiem dzieci. Takich zupełnie małych i trochę większych. I przypomniało mi się, jak kiedyś moja przyjaciółka powiedziała, że najfajniejszym słowem, uniwersalnym, które wywołuje uśmiech na wielu twarzach, jest słowo "ciocia". I mój bratanek zaczął mówić o mnie ciocia Marta, a jeszcze rośnie parę nowych dzieciarów, które już niedługo będą mówić "ciocia", "tota" albo jak im wyjdzie, ale wszyscy będą wiedzieć o co chodzi. Bardzo lubię być ciocią. Myślę, że to fucha porównywalna z byciem babcią. Fajnie jest być taką ciocią, z którą można powygłupiać się, pobawić, poczytać książki, która może rozpieszczać dzieciaki do woli, bo wiadomo, że od dyscyplinowania są rodzice :) Pozdrawiam wszystkich cieplutko,

ciocia Marta

6 lutego 2010

wrrrr...

...się nauczyłam tak od piesy. Co prawda ona częściej piszczy albo szczeka niż warczy, ale ja dzisiaj robię wrr...
A dlaczego?
No dlatego, że nie mogę sobie poradzić z ogarnięciem bałaganu w moim pokoju. Nie mam zbyt wielu mebli i na razie nie będę miała. Mam za to sporą ilość pudeł, ale widać jednak zbyt małą; mam masę mniej lub bardziej potrzebnych rupieci; potrzebuję sporo miejsca i na biurku i na podłodze, bo mi się na różne prace zebrało i biegam z farbą i pędzlem, maluję kafelki, mam zamiar "zakafelkować" barek w kuchni i być może kawałek ściany, no ale te kafelki muszą najpierw gdzieś wyschnąć. Do szycia też potrzebuję trochę miejsca, a teraz jeszcze mnie naszło na szlifowanie i bejcowanie starych półek i malowanie starych koszyków wiklinowych. A na podłodze mam pobojowisko. Udało mi się wreszcie "odkartonować" garderobę i pralnię, ale przez to przybyło mi nieco rzeczy w pokoju. Znowu chyba muszę zamknąć oczy i wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać...

1 lutego 2010

goście, goście

Przyjechała do nas Mama. Właściwie przywieźliśmy ją razem z psem - jamniczką staruszką i różnymi skarbami po Babci. Skarby pokażę, jak je odczyszczę, a jamniczkę mogę już.

Piesek w kinie. W fotelu, a nie tam na jakiejś podłodze. Obszczekała bażanta.

Koty siedzą na górze u nas w sypialni, czasami próbują zejść na dół, ale pies myśliwski jest czujny i gania je, więc spokojnie wracają na górę, gdzie przeniosło się chwilowo ich życie. A że śpią sobie z nami w łóżku, to jakoś bardzo im to nie przeszkadza chyba. Z wyjątkiem Toto, która siedzi pod łóżkiem i jak do niej zaglądamy, to patrzy na nas wielkimi oczami: "jak mogliście mi to zrobić???". Zdjęć nie ma, bo mi aparat nie może złapać ostrości w podłóżkowych ciemnościach.

Uwieczniłam jeszcze gwiazdkowy szary sweter dla mojej Mamy.

No i zdjęcie z zeszłego tygodnia. Wprawdzie woda w rurach nam nie zamarzła (nb1: tfu, tfu..., nb2: wszystko oczywiście przed nami), ale za to zamek w drzwiach od strony sieni wyglądał tak:

Sień ogrzewana!
A na zakończenie chciałam tylko powiedzieć, że o 7 rano jest już jasno, a o 16:30 jeszcze nie jest ciemno.